Recenzja filmu

Midsommar. W biały dzień (2019)
Ari Aster
Florence Pugh
Jack Reynor

Horror w negatywie

Nie wszystko zagrało perfekcyjnie, a "Hereditary" wstrząsnęło mną bardziej, jednak wierzę, że Ari Aster to przyszłość kina i da sobie radę nie tylko z horrorami, ale też z intymnymi dramatami
Po tym, jak zachwyciło mnie w zeszłym roku "Dziedzictwo. Hereditary", naprawdę z niecierpliwością czekałem na drugi pełnometrażowy film Ariego Astera i trudno mi czasem będzie unikać pewnych zestawień pomiędzy jego dziełami. Swoim debiutem wstrzelił się on w trwający renesans czy nową falę horrorów, które nawiązują do najlepszych tradycji gatunkowych, ale też wzbogacają klasyczny sznyt o elementy innych stylistyk. Aster w swoim pierwszym filmie potrafił połączyć poruszający dramat rodzinny z grozą o naprawdę dusznej atmosferze. Najnowsze dzieło amerykańskiego reżysera w swojej dosłownej warstwie opowiada o wyjeździe kumpelskiej paczki studentów z USA na niezwykły szwedzki festiwal przesilenia letniego, jednak wątek rodzinny też jest tutaj silny.

"Midsommar. W biały dzień" podobnie jak debiut korzysta z formy horroru, ale nie jest już tak straszny. O wiele więcej jest tutaj świadomych elementów komicznych, a sam Aster widzi ten film jako swego rodzaju czarną komedię. Fundamentem są tu jednak emocje i przeżycia głównej bohaterki Dani granej przez Florence Pugh. Jej żałoba i gnijący związek to motywy przewodnie, dla których akcja filmu jest wielką i dość czytelną metaforą. Być może najdoskonalszą sekwencją całego filmu jest jego amerykański prolog, który określa psychologiczne tło filmu i późniejszą skandynawską przenośnię. To właśnie początek budzi największą grozę, jest mini-filmem w filmie, bije od niego realizmem. Główna część filmu, gdy akcja przenosi się na szwedzki festiwal, jest pełna groteski, makabry, sennej mgiełki i wypełniania przeznaczenia.

Fabularnie konstrukcja filmu nie jest zaskakująca, widz jest wręcz przygotowywany do każdego kolejnego rytuału i jego efektów. Mimo to makabra oraz psychodelia w poszczególnych scenach pozwalają im wybrzmieć w taki sposób, że pochłania się łańcuch zdarzeń jako w pełni naturalny, konsekwencja tego, co dzieje się już w prologu. To tam jest źródło fatalnego stanu emocjonalnego Dani, ale też obraz umierającego związku. Nie bez powodu nazywa się gdzieniegdzie "Midsommar" jako break-up movie. Razem z Dani przeżywamy kolejne etapy żałoby i rozpadu więzi, jej osamotnienie. Myślę, że silny jest tutaj potencjalny walor integracyjny z bohaterką pod warunkiem zbliżonych doświadczeń, choć oczywiście nie w tak drastycznej formie. Nie ma przy tym aspekcie większego znaczenia jej płeć. Film jest raczej uniwersalny, bo wyobrażam sobie, że role Dani i jej chłopaka Christiana mogłyby zostać odwrócone.

Równie uniwersalny wymiar ma tutaj mała szwedzka społeczność ze swoim sekciarskim duchem. Gdyby Ari Aster założył, że chce zrealizować film w brazylijskiej dżungli wśród społeczności Indian, to wówczas metaforę filmu dałoby się przełożyć na język i tradycje tej innej kultury. W tym aspekcie istotne jest samo zderzenie kultur i ich różnice, co często jest podkreślane wręcz w komediowy sposób samymi uwagami o nomen omen różnicach kulturowych, punktowaniem analogii z innymi tradycyjnymi kulturami czy wreszcie odnośnie wykorzystania technologii. Czy można fotografować świętą księgę? Absolutnie nie!

Wybór miejsca akcji i wykorzystania pogańskich tradycji padł jednak na Szwecję, Aster sięgnął po istniejące święto, symbolikę i dostosował to wszystko do drastycznych potrzeb fabularnych. Węgierskie łąki świetnie oddały szwedzkie odludzie, a kawał wybornej roboty został wykonany przy tworzeniu scenografii, gdzie zbudowano praktycznie całą osadę wraz z symbolicznymi zdobieniami. Tu warto pochylić się nad wizualną stroną filmu, bo ta jest naprawdę piękna. Poza prologiem naprawdę niewiele tutaj mroku, a akcja,  zgodnie z polskim podtytułem, rozgrywa się głównie w pełnym słońcu. Z ekranu bije głównie jasna zieleń roślinności oraz biel strojów. Nawet dodatkowe ubarwienie kwiatami utrzymane jest w jasnej tonacji. Przesadziłbym, pisząc, że jest to oślepiający obraz, ale na pewno jeden z najjaśniejszych seansów, na jakich byłem, gdzie anielska poświata strojów i przyrody kontrastuje z pozbawioną czułości brutalnością. Autor zdjęć Paweł Pogorzelski musiał się solidnie napracować, żeby utrzymać spójność obrazu.

Aster podobno niemal do premiery szlifował warstwę dźwiękową filmu, dzięki czemu ostateczny efekt audiowizualny jest być może najsilniejszym atutem filmu. Szczególne wrażenie robi krzyk Dani i inne formy ekspresji za pomocą głosu. Rytualne użycie chóru głosów do współodczuwania bólu, rozpaczy czy rozkoszy trzeba po prostu usłyszeć i zobaczyć. Do tego Bobby Krlic, znany także jako The Haxan Cloak, stworzył znakomity soundtrack. Muzyka spisała się jako tło wydarzeń na ekranie, czasem nabierając realnego wymiaru, gdy mieszkańcy osady grali na żywych instrumentach zlewając się z filmową ścieżką dźwiękową. Tu też też trzeba pochwalić Ariego Astera za jego gust muzyczny, bo przy "Hereditary" też dobrał do współpracy stosunkowo niszowego muzyka, jakim jest Colin Stetson z równie dobrym efektem końcowym.

No dobra, dotąd opisuję same zalety. Czas przejść do pewnych ułomności "Midsommar", bo te jednak są. Myślę, że film generalnie nie miał trzymać widza za gardło jak "Hereditary", ale zbytnie rozprężenie pojawia się w scenach, gdy poznajemy szwedzkich gospodarzy i osadę. Trochę siada napięcie zbudowane jeszcze przed chwilą w prologu. Wtedy też jest jeden drobny efekt specjalny, który wygląda niestety paskudnie, gdy pod wpływem narkotyków trawa wyrasta ze stóp i dłoni. To już jednak naprawdę drobiazg i czepialstwo z mojej strony, bo też podobały mi się innego rodzaju zakłócenia obrazu i jego kolorystyki albo oddychająca i pulsująca roślinność.

Problemem jest płaski drugi plan bohaterów, bo o ile Dani i jej relację z Christianem uważam za starannie przygotowane, tak pozostali Amerykanie są zupełnie jednowymiarowi, pozbawieni głębszego rysu psychologicznego. Ot, mamy typowego nerda, który chce napisać doktorat, i lekkoducha, który przyjechał na fajną imprezę. Nieco lepiej wypada na tym tle postać Pelle, który jest łącznikiem pomiędzy światem amerykańskim i szwedzkim. Z kolei sama społeczność osady jest jak jeden organizm, a jej poszczególni reprezentanci zostali dobrani dość trafnie – czasem budzą czystą sympatię, innym razem lęk, a wreszcie też zdarza się, że po prostu bawią. Można zatem powiedzieć, że pierwszy i trzeci plan stoją o poziom wyżej od tego drugiego. Przy tej okazji trzeba podkreślić, że Florence Pugh zagrała kapitalnie. Widać było w jej postaci zagubienie i buzujące emocje, a dodatkowym bonusem była przeszywająca ekspresja przy jej płaczu i krzyku. Młoda aktorka udźwignęła niełatwą główną rolę i można liczyć, że teraz jej kariera nabierze rozpędu.

Podsumowując, "Midsommar" to bardzo dobry i oryginalny film. Wspaniały audiowizualnie i oparty na interesującej koncepcji konstrukcyjnej, którą Asterowi udało się przenieść na ekran z wydatną pomocą Pawła Pogorzelskiego oraz Florence Pugh. Nie wszystko zagrało perfekcyjnie, a "Hereditary" wstrząsnęło mną bardziej, jednak wierzę, że Ari Aster to przyszłość kina i da sobie radę nie tylko z horrorami, ale też z intymnymi dramatami rodzinnymi (do tego wyraźnie ma wielki talent) lub jakimkolwiek innym gatunkiem, w jakim zechce spróbować.
1 10
Moja ocena:
8
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Kino fizycznego dyskomfortu - tak w trzech słowach mógłbym opisać najnowszy film Ariego Astera, twórcy,... czytaj więcej
Powiedzieć, że swoim pierwszym pełnometrażowym filmem, "Dziedzictwo. Hereditary", Ari Aster dał się... czytaj więcej
Równo rok temu Ari Aster był jeszcze nikomu nieznanym filmowcem, ale za sprawą świetnego debiutu... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones