Nie wiem czy film miał być mroczny i poważny czy też miał być pastiszem, ...był głupio-śmieszny. Czytałem że zalatuje Lynchem (o matko, naprawdę gdzieś to wyczytałem), że arthouse, a tu taki owszem trip ale raczej po palących styki dopalaczach. Jeśli miała być tu filozofia to była nonsensowna i ogólnie mam nieodparte wrażenie że za scenariusz wziął się jakiś dwudziestolatek który, właśnie, niedawno zaczął zajadać dopalacze i poczuł się artystą. 2, 3 razy w kinie zakrywałem usta rękami żeby nie rozpraszać innych śmiechem, ale słyszałem że nie byłem w tym osamotniony, szkoda że w momentach które z założenia miały być mroczne i poważne, a może nie miały? Miały czy nie?
Problemem takich filmów jest to, że trzeba się złapać na to szaleństwo. Nie złapałeś się. Czy miały? Miały i nie miały. W pewnym momencie, wszystko co ma być jakieś, staje się jakiekolwiek. I tak, można się śmiać na cały głos, a jednocześnie siedzieć z wytrzeszczonymi ze strachu oczami. I, co najpiękniejsze, to się zupełnie nie wyklucza. Weird shit.